I cóż powiedzieć? Trochę żal. Tym bardziej, że
długoletni fani zespołu mogą powiedzieć, że i dobór kompozycji na album
koncertowy nie w pełni ich zadowala. To mimo wszystko mógł by być album
dwupłytowy. Może wtedy jakoś lepiej udałoby się dochować prawdziwy wizerunek
zespołu z koncertów z tych niby zaledwie kilku, a mimo to jak burzliwych lat
działalności. Całe szczęście kryterium doboru set listy nie była popularność
utworów. Kompozycje na płycie wypadły rewelacyjnie. Nie ma tu wpadek, jak
nieoczekiwana zmiana tempa (co gorsza posypanie się w środku utworu),
śpiewania "out of tune", czy zapomnienie tekstu, które jak by nie patrzyć
były częstym (żeby nie powiedzieć stałym) elementem koncertów Nirvany.
W wielu przypadkach piosenki brzmią lepiej, pełniej
niż ich pierwotne edycje z albumów. Większość fanów uważa, że utwory Nirvany
z zasady na żywca grane wypadały lepiej, ale to nie prawda. Powinno się
powiedzieć - inaczej. Przez te 55 minut muzyki przez nasze głośniki przebiją
się liczne emocje. Raz to chaos, schizofreniczne opętanie ("School", "Milk
It", "tourette’s"), raz rockowe nieokiełznanie ("Lithium", "Smells Like Teen
Spirit"), punkowy bieg i bród ("Been A Son", "Drain You"), a raz powalająca
ze wzruszenia, pełna piękna, ciepła nuta w postaci "Heart-Shaped Box". Jest
też niespodzianka w postaci niepublikowanej dotąd "Spank Thru", zupełnie nie
przewidywalnej, podzielonej na dwie skrajnie odmienne części. Jedną zbyt
pogodną jak na ten zespół i drugą – właściwą, wykonanej ze wściekłością i
rockowym kopem. Doskonałym dopełnieniem jej są pełne szaleństwa solówki
znęcającego się na swoim instrumencie Kurta.
Na płycie braknie z pewnością spójności – pozbierane z różnych
koncertów kompozycje nie oddadzą nam tego nastroju, jakie dałoby nam
odsłuchanie jednego pełnego koncertu bez żadnych cięć, z komentarzami w
przerwach, pomyłkami w środku utworu, dialogami z publicznością i demolką na
koniec. Dalej – zabrakło utworów o odmiennych aranżacjach: wykonań z
akompaniamentem wiolonczeli, trąbki, czy kompozycji w zupełnie odmiennych
konwencjach (może poza niewiele zmienioną "Polly"). W końcu zabrakło
kompozycji, które na żywo brzmiały najlepiej: "Come As You Are", "Lounge Act",
"Rape Me", "Very Ape", "All Apologies". Brak drugiego krążka w pudełku to
wielki błąd pod każdym aspektem. O ile do samej zawartości artystycznej nie
wolno mieć najdrobniejszych zastrzeżeń, o tyle produkcja mogła być nieco
lepiej obmyślana. Tak czy inaczej – pozycja obowiązkowa.
|